Pan Jezus spotyka swoja Matkę -Stacja IV
To jest sobie trudno wyobrazić. Najstraszniejsze spotkanie. I dla Matki i dla Syna. Co czują? Tragedia sięga szczytu. Cierpienie się kumuluje. Do fizycznego cierpienia Chrystusa dochodzi cierpienie Jego Matki. On to widzi, czuje Ma świadomość rozpaczy Maryi. Jej Syn – Bóg prowadzony na egzekucję. Widać ślady tortur. Widać cierpienie. Każdy ruch, to ogrom bólu. Ale jak nie odwrócić się do Matki? Samo odwrócenie głowy, to wielki ból. Krew spod cierniowej korony zalewa oczy, ale On widzi. Wściekli za opóźnianie żołnierze szarpią zadając kolejny ból. A gawiedź ma widowisko. Na chwilę zamiera. Aby za moment wrócić do wrzasków, opluwania, obrzucania ogryzkami, pestkami i kamieniami. Tym co pod ręka. Dodatkowe cierpienie. Syn widzi, co spotyka Matkę. Matka tego nie widzi, nie czuje. Widzi tylko Syna. Widzi tylko Jego cierpienie. Cały Jej świat teraz, to tylko On. Nie ma nic więcej, poza Nim, poza Jego męką, poza Jego ofiarą.
Można patrzyć na to z dwóch stron. Oczyma Jezusa i oczyma Maryi. Ale zawsze oczyma miłości. Poświęcenia. Co my, każdy z nas, może zobaczyć oczyma Chrystusa? Sadzę, że widzi poświęcenie, odwagę, oddanie. Sądzę, że widząc Matkę, ucieszył się i zmartwił. Ja bym przez nieskończenie małą chwilę poczuł Jej ciepło. Jej miłość. Wyłowiłbym ze zgiełku nienawiści promyk miłości. Nić więzi silniejszą niż lina okrętowa. Podziwiałbym odwagę. Krucha kobieta wobec żołnierzy zaprawionych w bezpardonowym obchodzeniu się w tłumem. Z tłumem, którym gardzili. Odczuwałbym strach przed tym, że może zostać brutalnie odepchnięta spiżową tarczą lub uderzona włócznią. I porównuję to z tym, jak ja spotykam swoją Mamę. Czy na Jej widok natychmiast zatrzymuję się? Czy serdecznie się witam? Wyjmuję z Jej rąk siatkę z zakupami? Całuję w rękę, policzek czy czoło? Czy okazuję Jej, jak bardzo jest ważna dla mnie? Czy w tym spotkaniu jest zawarta cała przeszłość? Wszystko to, co dla mnie przez tyle lat zrobiła? A zrobiła wiele. Kiedyś, to Ona była całym moim światem. Zaspokajała wszystkie moje potrzeby. Ileż to razy była gotowa oddać za mnie swoje życie? Tak jak teram Maryja za Jezusa.
W tak trudnym momencie spotkania skupia się całe życie. Wszystko co było. Cały przeszły ogrom szczęścia. Dawne bezpieczeństwo. Teraz jest troska. Nie o siebie. To już się stało. Klamka zapadła. Już nie ma odwrotu. To źle, że Ona tu jest. Że patrzy, cierpi. Lepiej, gdyby się dowiedziała już po wszystkim. Lepiej , gdyby nie widział upodlenia i cierpienia. Lepiej, aby w ogóle nie dowiedziała się. A potem, po czasie otrzymała tylko anonimową informację, że już nie żyję. Zapewne nie uwierzyłaby. Ale nie cierpiałaby tak, jak teraz cierpi. A może cierpienie niepewności byłoby głębsze? Trudno. Stało się. Stoi na drodze. Zapłakana. Zrozpaczona. Właściwie to nie Ona. Jej już nie ma . To stoi spersonizowane cierpienie i rozpacz. Zapominam o bólu. O swoim bólu. Teraz to Jej ból jest moim bólem. To ja cierpię Jej bólem.
Ta więź. To jedyny obraz współczucia. Nie da się współczuć, bo współczuć, to czuć dokładnie to samo i tak samo. Ale to się dzieje. To bezgraniczna miłość to powoduje. Zamieniamy się ciałami. Czujemy to samo. Matka i Syn. Ja i Ona.
Ale przecież stoję w świątyni. Obok ludzie. Nie widzę łez ani krwi. Co czuję teraz? Nie na widok skrwawionego Syna, nie na widok zrozpaczonej Matki. Co czuję stojąc przed tą stacją? Ból kolan? Kręgosłupa? Szukam miejsca, gdzie by tu na chwilę usiąść? A czym jest ten mój ból w stosunku do bólu Matki i Syna? Bólu fizycznego i psychicznego. Czy moje cierpienie można nazwać cierpieniem wobec ogromu tego co się teraz dzieje, choć działa się dwadzieścia wieków temu. Uświadamiam sobie niewspółmierność mojego bólu z Jego cierpieniem. Staram się ofiarować Jezusowi swój ból, aby Mu nieco ulżyć. Ofiaruję Maryi, aby Ja osłonić przez Jej bólem. Czynię to nieudolnie. W jakiś sposób karykaturalnie nieudolny.
Staję obok niej. Widzę swoje dziecko prowadzone na szafot. Bestialsko pobite. Chcę pomóc. Brutalna siła uniemożliwia. Betonowy mur żołnierzy oddziela nas. Spotykają się tylko oczy. W mgnieniu oka przeszywa mnie ból. Jego ból. Skrywany przez Niego. Usiłuje się uśmiechnąć. Ale niewiele widać na twarzy zbroczonej krwią, napuchniętej, poranionej. Ale widzę to w oczach. Widzę to, że chce, abym nie widział cierpienia. To oczy. Kochające. Oddane. Widać w nich przekonanie, że wie co robi. Że robi to co trzeba. Że to, co robi jest dobre. Nie. Nie jest dobre. Bo tak wielkiego dobra nie da się ująć słowami. Słowo dobre jest znikomo małe w stosunku do wagi tej ofiary.