
Upadek Kościoła czyli quo vadis Ecclesia!
Zniechęcenie.
Wyznam, że jestem zniechęcony. I to bardzo. Wycofuję się z życia parafii. Z powodów wewnętrznych i zewnętrznych. Te wewnętrzne, to ograniczenia biologiczne. Po prostu starość. Podstępnie ograniczająca zmysły. Utrudniająca komunikacje. Ale tylko mi. Poza tym, przy odpowiedniej współpracy, można byłoby częściowo zniwelować te ograniczenia. Ale nie chodzi tylko o mnie. Chodzi ogólnie o odejścia z Kościoła. Nie mam na myśli apostazji, ale zwykłą obojętność. Takie zmniejszenie zainteresowania. Ograniczenie się najpierw do niedzielnego chodzenia do kościoła. Z przyzwyczajenia. I już nie tyle do swojego kościoła, ale do kościoła obojętnego, zimnego. Potem ograniczenie się do odwiedzin dwa razy w roku, z okazji świąt. Może jeszcze raz w roku spowiedź. Potem już tylko święconka.
Co na to kler? Grzmi z ambon. Może już nie straszy, jak przed półwiekiem. Ale jeszcze groźnie pomrukuje, nawołuje. Kogo nawołuje? Ano tych, których nawoływać nie trzeba. Tych, którzy jeszcze uczestniczą w coniedzielnych mszach świętych. Niestety, poza nawoływaniem z ambon nic więcej nie robi. Co najgorsza, zupełnie nie interesuje się parafianami. Nie buduje wspólnoty parafialnej.
(Kursywą moje żale, możesz je pominąć.)
Jestem zgorzkniały. A niniejsza krytyka jest oparta wyłącznie o obserwacje z mojej parafii. Mam nadzieję, że nie wszędzie tak jest. Ale u mnie nie ma dialogu.
Kilka lat temu nastąpiła zmiana ekipy. Nowy proboszcz, nowy wikary (jeden wikary został). Został też rezydent. Powiało nowym. Ucieszyłam się. Ciekawe zapowiedzi zmian. Ciekawsze kazania. Ciekawsze niż były, co nie znaczy, że wciągające. Troszkę wsiowe, w negatywnym tego słowa znaczeniu. Ale mowy wikary pełen energii (przyszedł z probostwa i czekał u nas na nowe probostwo). To on zachęcił mnie swoim zapałem do odnowy. Starał się. Ożywiał. Dla mnie to była nowość. Uczyłem się, poznawałem. Z trudem wchodziłem we wspólnotę. Kombinowaliśmy, aby oprócz spotkań, zorganizować pomoc parafialną. Zaoferowałem naprawy instalacji, jakiegoś sprzętu. Ale nikt więcej tego nie zrobił. Nikt tego nie ogłosi. Wiec nikt potrzebujący pomocy się nie zgłosił. Sprawa umarła śmiercią naturalną. Wikary odszedł.
We wspomnianym okresie wypisałem też listę propozycji i udałem się z nią do proboszcza. Szybko przeleciał. To nie, Nie u nas. To, fajne wprowadzimy (oczywiście tylko słowa.). A to, przecież już jest. Może i było, ale w sposób niezauważalny dla parafian. Nie pamiętam teraz tych postulatów. Nieważne. Bo jeszcze się nie zniechęciłem.
Zmienił się opiekun Odnowy. Stała się smętna. Chodziłem na spotkania regularnie. Po to, aby być w jakiejś wspólnocie. Bez przekonania.
Aż został powołany zespół synodalny. Proboszcz powołał do niego osoby, liderów wspólnot. I nieopatrzenie ogłosił, że każdy zainteresowany może się włączyć. No i przyszło kilka osób. Wkrótce okazało się, że poza jedna osobą nikt z wyznaczonych przez proboszcza nie był zainteresowany tematem. Sam proboszcz też. Po jakimś czasie zorientowałem się, że po prostu przyszedł prikaz z góry i trzeba było powołać zespół. Odhaczyć i z głowy. Jak to Rosjanie mówią: дело было в том, делать было ничего. A ja, naiwniak, napaliłem się, że będzie dialog. Dyskutowaliśmy, wypełnieliśmy stawiane nam zadania. Zapraszaliśmy proboszcza. W końcu się udało. Odwiedziliśmy. Zaproponowaliśmy. Ochodzo przyklasnął.
Chciał przyjechać do nas biskup odpowiedzialny za drogę synodalna. Trzy razy proboszcz spuścił go na drzewo. W ostatniej chwili, choć wiedział, że ma inne plany. Ale w końcu się udało. Spotkanie, perora biskupa, obietnice proboszcza. I to by było na tyle. Gdyby nie to, że przypominałem proboszczowi, co obiecał. Za każdym razem obiecywał, że oczywiście. Za w najbliższych dniach. Potem przestałem przypominać.
Kolejne żale, ale spowodowane nadzieją. Nowy wikary. Młody, pełen chęci, mądry. Ciekawe pomysły. Jednym z nich katecheza dla dorosłych (co postulowaliśmy przed jego przybyciem). Na początku fajnie, tematy związane z życiem, intersujące. Można było zadawać pytania. Potem, przed wakacjami spytał, jaką tematykę przyjąć na kolejny rok szkolny. Padły propozycje. Niestety, to za trudne, to zbyt obszerne itd. Po wakacjach zaczął o pojęciu człowiek u Akwińskiego. Troszkę patrystyki. I teraz czysta teologio-filozofia. Nowe pojęcia, których nikt nie rozumie. Połowa czasu na ich tłumaczenie. Coraz mniej osób. Na prośby, aby coś bardziej z życia, coś na temat wiary, albo współczesnych wyznań wiary odpowiedział, że tematyka jego wykładów jest ciekawa i warto się uczyć. Zrezygnowałem, bo nie czuje wielu pojęć filozoficznych. Za dużo i zbyt szybko się pojawiają. Za szybko, abym mógł je ugruntować. Zrezygnowałem.
Kolejny nowy wikary dostał zadanie opiekowania się Odnową. Gorliwie zaczął na ten temat czytać, rozmawiać. Coraz częściej miałem wątpliwości, czy przychodzić na spotkania. Ale przychodziłem. Ostatnio rzadziej. Aż zdarzył się, że przyszedł do nie po kolędzie. Gadaliśmy sobie. Wtem zadałem pytanie: Czy we wspólnocie charyzmatycznej nie powinna być jakaś charyzma? Powiedział, że powinna. Po reakcji widać było, że też jej nie widzi. Spytałem też, dlaczego Ciało Kierownicze wspólnoty Odnowy nie dopuszcza niego spoza własnego grona do jakichkolwiek funkcji. Do publicznych wypowiedzi. Wtedy zaczął tłumaczyć, że to dlatego, bo większość osób nie ma formacji. Nie uczestniczą w specjalnych wyjazdach. I, że tylko osoby formowane mają rozeznanie, co trzeb robić, komu co powierzać. Zrozumiałem, że aby mieć charyzmę, aby Duch święty kierował czyimiś poczynaniami, musi się formować. Bez zaświadczenia Duch święty nie spłynie na szarego członka wspólnoty. Zniechęciło mnie to. Bywam coraz rzadziej.
Brak dialogu.
Właściwie po co to wszystko napisałem? Aby się wyżalić. Bo tak na prawdę wystarczyłoby napisać, że Kościół pada z powodu braku dialogu. Kościół to piramida. To jednostronny przekaz. Zawsze z góry do dołu. Droga synodalna dała mi płonną nadzieje na dialog. Na to, że będą mógł porozmawiać z proboszczem lub wikarym o parafii, o problemach, o wierze. Że będę mógł się włączyć w jakieś działanie. Np. wydawanie gazetki parafialnej. Brak odpowiedzi w tym względzie. Proboszcz jest udzielnym władcą w swojej parafii. Liczą się tylko jego pomysły. Polecenia z góry wykonuje na odwal się, aby zaliczyć. I niepodzielnie rządzi. Wydaje mi się, że parafian ma nie za owieczki, ale za durne barany. Mają iść ze stadem tam, gdzie on prowadzi. Może pomyliły mi się lemingi z baranami? Brak dialogu to jedno.
Zamknięty Kościół.
Drugą przyczyna upadku Kościoła jest niechęć do wychodzenia na zewnątrz. Kościół na poziomie parafii nie ma żadnego pomysłu otwarcia się na tych, którzy odeszli z Kościoła. Zupełnie nie interesuje się tymi, którzy powoli odchodzą. Nikogo nie interesuje to, czemu ktoś coraz rzadziej. Czemu znika. Ludzie nie znają się. Nie ma przestrzeni, aby wzajemnie się poznawać. Nie ma animatorów życia parafialnego. A wszelkie inicjatywy są gaszone w zarodku. Najważniejsza jest obrona przed jakimikolwiek zmianami. Zwłaszcza tymi, które mogłyby jakoś obciążać księży. A bez wiodącego udziału księdza wszelka działalność jest zakazana. Może nie w formie zakazu. Takie magiczne не нада, rozumiane jako не льзя.
Biurokracja.
To trzecia przyczyna. Karteczki do spowiedzi. Zaliczanie kursów. Sprawdzanie obecności na mszach (dzieci komunijne z rodzicami, młodzież przed bierzmowaniem). A także ćwiczenie przebiegu uroczystości. Właściwie tresowanie. Gdzie kto ma usiąść, kiedy wstać, otd. A ideo Baranków jest nieznana. Jeszcze kilka lat temu w całej Warszawie były tylko dwa lub trzy miejsca, gdzie w ten sposób odbywa się przygotowanie. Teraz więcej, ale i tak w wielu parafiach o tym nie słyszano. Albo nie mają zamiaru. Także ćwiczenia przed bierzmowaniem, próby generalne, aby bierzmowani ładnie zaprezentowali się biskupowi. Odpowiednie stroje, oprawa, przemówienia. Oczywiście skierowane do biskupa podziękowania, potem podziękowania do proboszcza, księży, zakonnic, katechetów. A nie do dzieci. Nie podkreślenie tego, że to one są w tym najważniejsze. No i oczywiście ranga samego sakramentu.
Quo vadis, Ecclesia?
Hierarchowie zapatrzeni w siebie nie widzą ludzi. Widzą barany. Nie rozumieją, że wielu wierzących, uczęszczających do kościołów ma wiedzę porównywalną z ich wiedzą. Czasem, przynajmniej w niektórych aspektach większą. Że ludzi studiują Pismo, czytają nie tylko Katechizm, ale też Mszał Rzymski wraz ze Wprowadzeniem, Kodeks Prawa Kanonicznego, książki teologiczne wybitnych autorów. A tymczasem z ambony płynie XIX przekaz. Taki jak z Katechizmu Schneidera. Prosty, bez zrozumienia, takie łubudu. Z argumentacja typu: Tak jest i już. Bez wyjaśnień. A ludzie chcą rozumieć. Nie przyjmować w ciemno bez rozumienia. Oczekują logiczne argumentacji, tłumaczenia. Ciemny lud przestał być ciemny. A Biblia Pauperum już nie wystarcza.
I na ostatek. Hierarchia i lud.
Hierarchia i niemal cały kler zapominają o tym, czym jest Kościół. Że Kościół to nie oni. Nie tylko oni. Ale, że Kościół to wszyscy wierni. Że nie ma Kościoła bez wiernych. Że to oni stanowią sedno Kościoła. Nie pasterze. Bo pasterze bez owiec nie są potrzebni.
A owce mają swoje potrzeby. Potrzebują stawy duchowej. Potrzebują zainteresowania. Bo Kościół powinien być jak rodzina, a nie wojsko. Kochająca się rodzina. W której każdy widzi pozostałych członków rodzi. Troszczy się o nich. Dba o nich. Ma dla każdego czas. I jest gotów wysłuchać, doradzić, pomóc.

