Przybicie do krzyża – Stacja XI
Dzieje się coś nieodwracalnego. Skatowany, ale jeszcze cały. Teraz gwoździe utrwalają stan. Przysłowiowo używa się pojęcia „gwóźdź do trumny”. Taka kropka nad i. Moment przełomowy. To już nie powierzchowne, choćby głębokie rany. To przebicie na wskroś. Gwoździe to nie więzy, które da się przeciąć. To już na stałe. Te gwoździe będą tkwić w ramionach i nogach. Nie ma już miejsca na żaden ruch. Na żaden gest. Już za późno.
Dodatkowy straszny ból. Na siłę rozciągnięte ramiona (aby pasowały do przygotowanych otworów na gwoździe). Być może młot, nie zawsze trafił i spadł na rękę. Pamiętasz jak boli skaleczenie? A tu, napięte ciało, wyrywa gwoździe rozrywając tkanki, szarpiąc nerwy.
Nam też zdarza się stawać przed ostatecznością. Sytuacją, od której nie ma już żadnego odwrotu. Sytuacją, w której nie mamy nic do powiedzenia. Ktoś decyduje o wszystkim. A Jezus, przecież Bóg, mógł skończyć w każdej chwili. Mógł unieść się do nieba, porazić oprawców, znieczulić się. Ale wtedy nie wypełniłby woli Ojca. A on do końca nas umiłował. Wielokrotnie decydował o tym, że przyszedł do nas dla nas. Konsekwentnie kroczył drogą, która ma nas doprowadzić do nieba.
Dziś info w internetach o księdzu, który oddał swój respirator innemu potrzebującemu. Zmarł. Świadomie oddał swoje życie. Takich przykładów wiele. Kumulują się w stanach nadzwyczajnych. Ale mają też miejsce w codzienności. Nie musza to być spektakularne czyny. To może być stałe poświęcenie. Taka codzienna ofiara. Dla kogoś, za kogoś.
Przybicie do krzyża, to też wyrażenie zgody na swój los. Pogodzenie się z wolą bożą. To ofiarowanie się Panu. Ofiarowanie tego, co boli, dręczy, zabija. Bezwarunkowe ofiarowanie, aby Bóg wykorzystał je tak, jak chce.
Ale też ważne spostrzeżenie, czy my nie przybijamy kogoś innego do krzyża. Czy nie nakładamy zbyt wielkiego ciężaru na czyjeś barki. Czy nie pokładamy zbyt dużych nadziei? Czy nie wywieramy zbytniej presji? Czy w ten sposób nie przyczyniamy się do cierpienie Jezusa?
Myślę, że każdy człowiek ma swój udział w Jego męce. Każdy nasz grzech, to Jego ból. To sprzeniewierzenie się Mu. Często są to niedostrzegalne grzechy. Popełniane w pędzie dnia. Bez uświadomienie ich sobie. Ale czy one mniej bolą? Czy nie maja znaczenia? Czy skaleczenie przypadkowe boli mniej od takiej samej rany wykonanej celowo?
Zatrzymajmy się patrząc na Przybitego. Poszukajmy ile w Jego cierpieniu naszych grzechów. Ile naszego współcierpienia? I zmieńmy się. Na lepsze. Na zawsze. Dla Niego. Dla ludzi.