
Czy Panu Bogu udała się starość?
Czy Panu Bogu udała się starość?
Wielokrotnie słyszałem od ludzi starszych zdanie, że Panu Bogu udała starość się nie udała. I zawsze mnie to wkurzało. Denerwowało. A nawet obrażało, jak pomawianie Boga o nieudacznictwo. Ale się nie wykłócałem. Tylko delikatnie starałem się naprowadzać na zrozumienie. Nigdy mi się to mi udało. Zapewne dlatego, że aby to zrozumieć musiałem poczekać na osiągnięcie odpowiedniego stanu. Stanu, w którym wszystko sę sypie. Stanu, w którym wiadomo, że każdy następny dzień będzie trudniejszy. Bo zmysły się stępiają. Możliwości fizyczne i intelektualne zanikają. A to cholernie złości. Jeszcze niedawno mogłem wleźć na dach albo na drabinę, a teraz strach stanąć na krześle. Czy to nie wkurza? Albo siusianie. Kiedyś, a teraz, diametralna różnica. Ale jest dobrze. Jest bardzo dobrze.
Bóg stwórca doskonały
Po pierwsze, uważam, że Panu Bogu wszystko się udało. Z definicji. W pale mi się nie mieści, że może być coś, co się nie udało, czego Bóg stwarzając nie był świadom. Stworzył tak, jak stworzył. A ludzie mogą pytać dlaczego. I szukać odpowiedzi. Ale jej nie znajdą. Przynajmniej do czasu własnego zbawienia. Zatem, aby poznać odpowiedzi, trzeba zawalczyć o zbawienie. Jedyna droga.
No dobrze, jeśli Bogu udała się starość, to czemu jest tak, jak jest? Komu się nie udało? Czy możemy obarczyć szatanów? W pewnym stopniu na pewno. Albowiem to oni skłaniają nas ku alkoholowi, narkotykom, ryzykanctwo, popisom … Ale to margines. Bo najbardziej szkodzi człowiekowi sam człowiek. Każdy sam sobie szkodzi, choć zwykle wydaje mu się, że działa dla własnego dobra.
Winni są też inni ludzie. Głównie lekarze i naukowcy. Ich winą jest to, że nasze życie się wydłuża. A żywotność poszczególnych organów już nie. To ich wina, że dzieci, które kiedyś umierały zaraz po urodzeniu, dziś żyją. Z różnymi dolegliwościami. Ułomnościami. To ich wina, że udaje się podtrzymywać zagrożone ciąże. Kiedyś poronienia zdarzały się o wiele częściej. Natura sama dbała o eliminację istot, które raczej nie przeżyją. Medycyna znakomicie zwiększyła przeżywalność poczętych dzieci, jak też dzieci w pierwszym okresie po urodzeniu. Teraz leczy się choroby, jeszcze niedawno, nieuleczalne. Operuje się to, co jeszcze kilka lat było marzeniem. Dokonuje się przeszczepów. A to wszystko osłabia organizm. Żyjemy dłużej. Żyjemy zdrowiej. Ale ciało się zużywa. Jak wszystko, co polega czasowi.
A ja martwię się tym i cieszę się z tego.
Powód do zmartwień
Z każdą mijającą dekadą, począwszy od trzydziestki, zauważa się, że rozwój zamienił się w regres. Ale dociera to do świadomości z opóźnieniem. Wydaje mi się, że tak do trzydziestki byłem nastolatkiem. Do czterdziestki młodzieńcem. Od pięćdziesiątki zaczęło się sypać. Najpierw powoli (jak żółw ociężale). Pojedyncze symptomy. Jeszcze się dało wejść na Czerwone Wierchy, ale co krok kwadrans odpoczynku. Jeszcze można było podbiec do tramwaju i dopiero aby wsiąść, brakowało sił. Już pamięć dawała o sobie znać tym, że gdzieś się zapodziewała i nie można było jej odnaleźć. Różne incydenty, który wzbudzały uśmiech. Ale jeszcze wszystko działało. W miarę, ale działało. Każda kolejna dekada, to przyspieszenie. Aż po świętowaniu którejś okazało się, że już nie można … A lista tegoż jest długa. I coraz dłuższa. Z miesiąca na miesiąc. Od wizyty w przychodni do wizyty u lekarza. A stosowanie tych rygorów przychodzi z trudnością. To wywołuje negatywne uczucie. Zdenerwowanie, zniechęcenie, wściekłość. Palce nie trafiające w klawisze, brak koordynacji ruchów, zwężone pole widzenia, niedowidzenie, niedosłuch. Coraz słabsze mięśnie. Stawy się zacierają. Pompka nie wyrabia, nie tylko na schodach. Obserwuję zmiany zachodzące w moi organizmie. Obserwuję innych. Nieco młodszych , nieco starczych. Patrzę na twarze w kościele. Wciąż ich ubywa. Ubywa tych, z którymi wymieniałem uśmiechy, którym przekazywałem znak pokoju. Tak po cichu znikają. Niektórzy na raty. Najpierw coraz rzadziej, potem z laseczka, aby wreszcie o kulach. Bo wózka nie ma kto popychać. Bo nikt nie wie. Bo parafia jest wspólnota samotników. Coraz mniej sprawnych. Boję się o nich. I boję się o siebie. Boję się tego, że któregoś pięknego dnia rześko wstanę, aby zorientować się, że nie jestem w stanie tego zrobić. Że jedyne, co będę mógł, to zadzwonić z prośbą o zmianę pampersa (chyba, że nie będę w stanie zadzwonić). A po jakimś czasie, będę mógł tylko o tym pomyśleć. I nic więcej. I otworzyć dziób, jak ktoś się zlituje, aby nakarmić.
A co dalej? Gdy przestanę być komunikatywny? Gdy z ust moich wydobywać się będzie tylko bełkot i świszczący oddech? Czy wtedy będę czuć, myśleć? Czy wtedy będę myśleć i boleć nad tym, że ktoś się meczy opieką nade mną? Że oddaje mi swój czas, swoje przyjemności, a także to, co winien jest swoim dzieciom czy wnukom?
Strach przed byciem ciężarem. Bezsensownym balastem. Strach przed byciem przyczyną udręki tych, którzy się opiekują.
Powód do radości
Cieszę się z kilku powodów. Dwa najważniejsze z nich, to to, że jeszcze nie jest tak źle, jak będzie jutro oraz to, że codziennie jestem o jedną dobę bliżej śmierci.
Szczególnie ten pierwszy powód daje wiele radości. Wszystko, co dziś jeszcze mogę daje poczucie szczęścia. Dziś jeszcze mogę powyrywać chwasty. Dziś jeszcze mogę napisać niniejsze zwierzenia, refleksje. Jest dobrze. Dziś nic nie boli na tyle, aby uniemożliwiało normalne (w miarę) funkcjonowanie. Codziennie wieczorem dziękuję za to Panu Bogu. Codziennie zgodnie z rachunkiem ignacjańskim wyrażam wdzięczność za dobro, które mnie spotyka. A jest tego wiele. Może to kogoś zaskoczy, ale z wiekiem, coraz więcej. Zaskakujące? Może. Ale też logiczne. Po prostu z wiekiem zaczynamy się cieszyć tym, czego kiedyś nie zauważaliśmy. Skopanie ogródka, to powód do radości. Kiedyś robiło się to w biegu. Chwila moment i po robocie. Teraz wysiłek, który daje się odczuć. I to daje poczucie radości. Że się udało. Już samo obudzenie się bez bólu nastraja optymistycznie. W młodym wieku człowiek nie potrafi doznawać radości z powodu przespanej nocy. Bez przebudzeń, bez kilku kursów do WC. Wszystko, co jeszcze się może sprawia radość. Wokół dostrzegam radosnych ludzi. Potrafiących doceniać to, co jeszcze mogą. Bez żalu za utraconymi możliwościami, a z docenianiem tego co mogą. Z nowymi horyzontami, których nie dostrzegali w młodości. Spotykam ludzi radośnie odkrywających wiarę. Wiarę, co do której byli przekonani, że zawsze ją mieli. A ona dopiero się przed nimi otwiera. Dopiero teraz przychodzi refleksja, lepsze rozumienie. I czas na to, aby dyskutować o wierze. Aby się wiej wspierać. Aby rozwijać jeden drugiego.
Strach i nadzieja
Te starcze stany przybliżają do śmierci. Pomagają ją akceptować. Oczekiwać na nią. Za strachem, nadzieją i radością. Strach, bo to niewiadoma. Nadzieja, bo nikt nie ma gwarancji, że zostanie zbawiony. Radość, bo koniec obaw. Strach, bo czyściec, pełen nadziei i radości zbawienia, ale droga przez mękę. Im bardziej człowiek niedołężny, tym bardziej pragnie końca. Im bardziej cierpi, tym goręcej błaga o śmierć. O wyzwolenie.
Czy zastanawialiście się kiedyś nad zachowaniem ludzi prowadzonych na egzekucję? Zwykle brak oporu. Myślicie, że to rezygnacja? Zastanawiałem się nad tym i doszedłem do wniosku, że oni już nie żyli. Że wydanie wyroku było szokiem. Ale samo prowadzenie na śmierć już nie, bo psychicznie już umarli. Już coś pękło w świadomości. Przestał się liczyć czas. Wszelkie nadzieje zgasły. Brak planów i nadziei. Wegetacja psychiczna.
Czy kiedyś umieraliście? Umieranie ma kilka faz. Zaczyna się od świadomości umierania. Od tego, że został odczytany wyrok, ale jeszcze nie uprawomocniony. Na przykład, gdy się topisz i widzisz, że nie ma ratunku. Gdy z samolotu, którym lecisz odpadł silnik. Gdy bomba spadła, albo wybuch gazu, a ty siedzisz w przysypanej gruzem piwnicy. Wtedy zaczyna się walczyć o życie. Jeszcze jeden oddech. Jeszcze jeden wymach rękami. Kurczowe trzymanie się fotela w samolocie, który może jednak się nie rozbije. Krzyczenie w piwnicy i stukanie w ściany. Walczysz tak do momentu, w którym uznasz, ze ta walka nie ma sensu. Tu drugi etap. Zwykle krótki. Jeszcze masz nadzieje na cud. Masz ją, dopóki masz świadomość. A potem trzeci etap, w którym znika nadzieja. Zastępuje ją spokój. Błogi spokój. Stajesz się obserwatorem samego siebie. Jeszcze nie oceniasz, po prostu patrzysz i sprawia ci to przyjemność. Wszystko minęło. Minęło życie (choć jeszcze się nie skończyło), minęła nadzieja (choć jeszcze jest szansa), minął ból (który jeszcze trwa, ale jest zablokowany), minęła chęć do walki. Jest dobrze. Chwilo trwaj, tylko że nie zdajesz sobie sprawy z czasu. Bo to, czego doznajesz jest już poza czasem, choć twoje, jeszcze żywe ciało, jest wciąż w czasie. Ale jest ci to zupełnie obojętne.
Jeszcze krok dalej i już nie będzie powrotu.
Wegetacja czy eutanazja?
Dla młodych pytanie absurdalne. Albo odpowiedź oczywista, że trzeba skończyć. To takie łatwe. Zwłaszcza, gdy patrzy się na czekającego w konwulsjach na koniec.
Lekarze mówią, że każdy ból można uśmierzyć. A jednak znam tych, których ból uśmierzyła dopiero śmierć. Terminalnie chorych, którzy dostawali najsilniejsze środki. A co z tymi, którzy nie są chorzy terminalnie, ale cierpią na ból, który nie pozwala ma spanie, myślenie, na kontrolowanie fizjologii. Jest tylko jedna myśl: ból. Beznadziejny, niekończący się. Falujący. Marzenie o śmierci. Błaganie o śmierć. Błaganie Boga? Błaganie ludzi?
Albo nawet nie ból, ale wegetacja. Gdy ludzie wokół myślą, że już nic nie czujesz, nie słyszysz, bo nie reagujesz. Nie potrafisz już reagować. Roślina. Roślina słysząca, myśląca. Roślina czująca bezsilność i poniżenie. Słysząca jak mówią o niej, jakby już jej nie było. Czas przeszły. Jeszcze jest, ale już w czasie przeszłym. Nie krępują się swoich zachowań, ani słów, bo nie widzisz, nie słyszysz, nie czujesz – tak im się wydaje. Czujesz ból, ale nie możesz o tym powiedzieć nikomu. Nie możesz się inaczej ułożyć, choć jest pozycja, w której mniej boli. Ale nie możesz. Nie możesz nic.
Ale gdybyś mógł? To? Poprosisz o śmierć? Kogo? Boga? Czy człowieka?
Przychodzi ksiądz, odwala robotę. Krótka zdawkowa modlitwa. Okruszek Ciała Chrystusa na język, rozmowa z opiekunami. Albo sakrament chorych. To już poważniej. Co kilka miesięcy, może co rok. Za każdym razem się odrywasz się od męki. Dostajesz porcję nadziei i energii. Ale i tak marzysz o śmierci. Ciało gnije, a co z jaźnią? Co z duszą? To cholerne ciężka próba. Aby do samego końca nie zwątpić. Najsilniejsi -potrafią ofiarować w jakiejś intencji. A słabsi? Dopóki mogą to wyją. Często bezgłośnie, aby nie niepokoić kochających.
Co ma sens: wegetacja w bólu czy eutanazja? Wierzący nie ma wyboru, bo jego wyborem jest Bóg. I Jego prawo. Gdyby tak wprowadzić śmierć za życia? Śpiączkę farmaceutyczna z krótkimi wybudzeniami. Ale tu wkracza proza życie. To kosztuje. Rodzinę, albo państwo. Uchwala nowe prawa. Prawa do śmierci. Prawa do decydowaniu o czyjejś śmieci. Ktoś coś uzna. Uzna, że człowiek się męczy ponad miarę. Nie będzie wiedzieć, domyśli się. Ktoś kiedyś naciśnie guziczek.
Wierzący cierpi tak samo jak ateista. Ale inaczej. Bo ma perspektywę. Bo ma wiarę. Bo ma nadzieje. Bo ma komu ofiarować swoje cierpienie. Dlatego starości wierzącego jest lepsza. Bo nie patrzy tylko w przeszłość, ale patrzy w przyszłość. Bo śmierć nie jest końcem, ale początkiem. Nie jest końcem życia, ale końcem cierpień, bólu, rozczarowań. Jest nadzieję na lepszy byt. Na spotkanie z Miłością. Na poznanie Miłości. Już bezpośrednie.

