Niedziela radości. III niedziela adwentu.
Dlaczego to niedziela radości? Czy rzeczywiście oczekiwanie staje się radośniejsze, gdy minie półmetek? Nie wiem.
Sam, gdy czekam, czekam cierpliwie. A jako pesymista widzę przed sobą ogrom oczekiwania, a nie to, że już większość czasu minęła. A jako malkontent jestem w stanie narzekać na wszystko. W szczególności gdy czekam.
Ale na co czekam? Na co czekam w tym adwencie? Tak jak każdy, na przyjście. Ale na które przyjście? A przyjść było wiele. Najpierw Jezus przyszedł w procesie zwiastowania. Potem, gdy Elżbieta Go rozpoznała. Gdy się urodził. Gdy pierwszy raz objawił, kim jest. Przychodził, w kolejnych objawieniach. Przyszedł na Górze Tabor. Przyszedł w zmartwychwstaniu. Przyszedł do niewiernego Tomasza.
Przychodzi do mnie w komunii świętej. Przyszedł do mnie na chrzcie. Przyjdzie do mnie w momencie śmierci.
Na które przyjście czekam? Zastanawiam się, czy przyjdzie do suto zastawionego stołu. Czy przyjdzie aby jeść i pić? Czy to jest celem i sensem?
Zastanawiam się też, czy nie przyjdzie wcześniej, aby zabrać do nieba. Aby świętować już tam. Bezterminowo.
Ze smutkiem patrzę na przy górowania świąteczne. Zakupy, sprzątanie Inie potrafię i nienawidzę, zarówno sprzątanie jak i porządku), pichcenie. A najgorsze, to prezenty. Żona chce niespodziankę. Ale jeszcze nigdy nie była zadowolona z niespodzianki. Na dodatek zaznacza: żadnych ciuchów, butów itd. Nie widzę sensu w kupowaniu jakichś wisiorków z każdej okazji. Innej biżuterii nie używa. Nie tapetuje się, więc ten rozdział odpada. Książek nie chce, bo nie ma na nie miejsca. Poza tym, można z biblioteki. A jeden z synów, z kolei, nic nie chce. Drugi na szczęście coś zaproponował/ Ze mną też problem, bo nie chcę niczego materialnego, czegoś co mnie przeżyje. Wolałbym jakieś suszone owoce, ale nikt tego nie uznaje za prezent.
I jak tu się cieszyć? Czas ucieka, a prezentów brak.
Jak tu się cieszyć, gdy nie wiadomo, czy Jezus przyjdzie po raz kolejny czy ostatni? Czy przyjdzie do wszystkich? Wiem, że przyjdzie do wszystkich, ale czy każdy z nas otworzy drzwi do siebie i w Go wpuści? Co tam zastanie w naszych sercach, umysłach?
A może cieszyć się z tego, że przejdzie ten czas oczekiwania? Tylko, że nie przejdzie. Do ostatniego tchnienia będę na Niego czekać. Będę czekać przyjmując Go w eucharystii. Paradoksalnie czekać równocześnie dziękując, że przyszedł.
Ale patrząc nieco dalej trzeba mieć świadomość, że każdego dnia przybliżamy się o jeden dzień do Jego przyjścia. To zawsze cieszy. Daje siłę do kolejnego kroku. Choć czasem krok połączony z błaganiem o jak najszybsze przyjście. O natychmiastowe przyjście ostateczne.
A może inaczej. Wydaje mi się, że ta niedziela radości nie ma mieć związku z półmetkiem. Ale, raczej, powinna się kojarzyć z odgłosem kroków na schodach, z otrzepywaniem butów przed drzwiami. Ze świadomością, że On jest tuż, tuż. Że zaraz zapuka do mych drzwi, mego serca, mojego umysłu. Narastająca świadomość, że prawdziwe szczęście jest już obok. Że zaraz stanie się moim udziałem. I udziałem wszystkich ludzi. Ludzi połączonych miłością. Do Boga i do bliźnich.